Rzut oka na pierwsze kadry "Ality" zapiera dech w piersiach – dwa potężne miasta zespolone w brutalnym uścisku i technologicznej symbiozie. Na dole Iron City, cyberpunkowa Kinszasa, slumsy dla techno-robotników, tygiel kulturowy na miarę XXVI wieku. Na górze gigantyczny talerz Zalemu, lewitująca utopia ze wstępem wyłącznie dla klas uprzywilejowanych, siedziba Władzy i Dobra. Zalem zupełnie dosłownie wypina się na Iron City czterema literami: z wielkiej rury-odbytu zrzuca na ziemię tony żelastwa, zdezolowane szkielety androidów, wszelkiej maści badziew i syf. Zachowuje się trochę jak James Cameron, który od 20 lat bił się w piersi i przekonywał, że jest o krok od realizacji "Ality", a ostatecznie – zajęty dopieszczaniem animowanej dżungli w "Awatarach" – zrobił z niej projekt uboczny i oddał stery Robertowi Rodriguezowi.
Adaptacja "Gunnm", mangi autorstwa Yukito Kishiro z 1990 roku oraz o trzy lata młodszego anime, trafiła jednak na podatny grunt. Z jednej strony czujemy się już zmęczeni wszechobecnością Marvela, z drugiej – przestały nas bawić mroczne, dekadenckie antyutopie (patrz: kasowa porażka "Blade Runnera 2049"). "Alita: Battle Angel" – ze swoją cyrkową dynamiką, entuzjazmem i szczerością – do pewnego stopnia odpowiada na potrzebę kina cyberpunkowego, które byłoby w pierwszej kolejności rozrywką, a nie kasandrycznym bla bla bla. Jest to również – w odróżnieniu choćby od takiego"Ghost in the Shell" – adaptacja zaskakująco wierna pierwowzorowi. Oznacza to nie tylko podążanie za fabularną literą mangi, ale także przyswojenie sobie typowej dla tej formy wyrazu afektywnej przesady, którą ludziom Zachodu łatwo pomylić z infantylizmem. Jeśli bohaterowie kochają, to jest to uczucie pierwsze i ostateczne; jeśli walczą, to tak, jakby właśnie zbliżał się koniec świata; jeśli rozmawiają, to głowy iskrzą im od wielkich emocji. Dodajmy do tego scenografię zazębiającą się z komiksowym oryginałem oraz wielkie animowane oczy Ality – jej znak rozpoznawczy i łącznik z "doliną niesamowitości" – a dostaniemy jeden z najbardziej japońskich blockbusterów w historii amerykańskiej fascynacji Japonią.
Nie wiem, jak się mają sprawy z recepcją "Gunnm" w Polsce, dlatego postaram się omijać spojlery. Fabułka jest prosta, oparta na przewidywalnym schemacie coming of age movie. Dr Ido (dość suchy Christoph Waltz) znajduje na wysypisku w Iron City nieźle zachowaną głowę androida. W warsztacie, gdzie pracuje nad techno-modyfikcjami i reperuje cyborgi, przytwierdza znalezisko do syntetycznego ciała 14-letniej dziewczynki i tak rodzi się Alita (Rosa Salazar): szczera i ufna nastolatka, która z własnej przeszłości pamięta jedynie kilka mglistych wycinków. Jej życie biegnie więc typowo gimnazjalnymi torami. Fascynuje się milusim zbieraczem złomu Hugonem (Keean Johnson) oraz superpopularnym i ultrabrutalnym Motorballem – połączeniem rolek, żużlu i footballu amerykańskiego. Poznaje również historię świata, w którym przyszło jej się obudzić – Zalem jest obecnie jedynym podniebnym miastem, które ocalało z tak zwanego Upadku, międzyplanetarnej wojny na totalne wyniszczenie. Wszyscy mieszkańcy "dołu" myślą tylko o tym, żeby kiedyś trafić na "górę", ale droga pozostaje obwarowana szeregiem zakazów i pułapek – trzeba się albo wykupić za wielkie pieniądze, albo zostać mistrzem Motorballa. Alita marzy więc o Zalemie razem z ludem pracującym Iron City. I robi to nawet wówczas, kiedy odkrywa, że konstruktorzy dali jej niezwykłą jak na czternastolatkę kondycję fizyczną, a więzi, które łączą ją z latającym miastem, nie sprowadzają się li tylko do utylizacji przez klozetową rurę. Nad całym tym fabularnym bajzlem nadzór sprawuje Nova, tajemniczy inżynier z Zalemu i główny czarny charakter, w którego ziemskich popleczników wcielają się Mahershala Ali i Jennifer Connelly.
Miejscami ta oparta na wyzysku symbioza Iron City z Zalemem wydaje się jednak płaska jak talerz i totalnie bezpłciowa, z kolei pędząca akcja zagłusza logikę i nie pozwala skupić się na detalu. Główne zarzuty formułowane pod adresem "Ality" w USA, gdzie film spotyka się póki co z mocno mieszanym przyjęciem, to właśnie banał i papierowość świata przedstawionego. Rzeczywiście, u Rodrigueza bywa łatwo, trzeba jednak pamiętać, że pierwowzór także do nadmiernie skomplikowanych nie należał. Kwintesencją "Ality" są doświadczenia sensoryczne, sceny walki zespolone niewidzialną nicią z topografią cyber-świata ulepionego z rur, podzespołów, straganów, sypiących się slumsów, żelaznych pałaców i stadionów. Wygląd ludzi-maszyn, głównych przeciwników Ality, to bardziej hołd oddany techno-wyobraźni lat 90. i "Terminatorowi" Cameronaniż mrokom i dymom "Blade Runnera". W świecie cyborgów prym wiedzie siła fizyczna, żelazne mięśnie odsłania się dla efektu, jak na zawodach sportowych, a elementy cielesne służą jeszcze większemu wydobyciu własnej maszynowości, trochę na zasadzie biżuterii czy tatuażu noszonego na metalowej skórze. Ciało ma status godnego pogardy "mięsa" – im go mniej, tym bardziej możemy być z siebie dumnym. I w tę zmaskulinizowaną kulturę przemocy i technologicznego odcieleśnienia wpada Alita ze swoją mangową girl power, raczej obcą zachodniemu cyberpunkowi, gdzie kobieta to tradycyjnie albo zabójcza modliszka – noirowa femme fatale – albo hedonistyczna, uzależniona od dragów programistka z wielkiej korporacji.
Nie powiem, całkiem mi ta wizja odpowiada – kruche kobiece ciało dające wycisk zastępom narcystycznych metalowych dresiarzy brzmi słusznie i dobrze. Nie jest to jednak jedyny atut filmu Rodrigueza i spółki – w całej swojej bezpretensjonalnej mangowości, "Alita" wymyka się myśleniu zarównoutopijnemu, jak i dystopijnemu, pozostając przede wszystkim fantazją o pewnym alternatywnym "tu i teraz" umiejscowionym – traf tak akurat chciał – w dalekiej przyszłości. Nie znajdziemy tutaj aluzji do naszych współczesnych kryzysów społeczno-technologicznych, żadnych głębszych analiz czy lustrzanych odbić, lecz wyłącznie czystą radochę z kreowania świata, który poziomem prawdopodobieństwa przypomina historię o jaskiniowcach ciskających kamieniami w dinozaury. Technologiczna nowoczesność gładko zamienia się w fantastyczność, znak rozpoznawczy sci-fi z lat 80. i 90. "Alita" nie tylko puszcza do tamtej staroświeckiej poetyki oko, ale w dużym stopniu stanowi jej bezpośrednie przedłużenie i kontynuację. Jest jak dawno niewidziany przyjaciel, który powrócił na łono ojczyzny po przymusowym przeszczepie twarzy. Powitajcie go z otwartymi ramionami i pogratulujcie prawdziwej cyberpunkowej samowystarczalności. Nawet jeśli czasami zalatuje Wam ona taniością.
Moja ocena:
7
Marcin Stachowicz
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?